„W każdym porcie, do którego zawinął mój ojciec, czekał na niego list”
%2Fs3%2Fstatic.nrc.nl%2Fimages%2Fgn4%2Fstripped%2Fdata134686587-33094e.jpg&w=1920&q=100)
Moi rodzice urodzili się w latach 30. XX wieku w Surabai, na terenie dawnych Holenderskich Indii Wschodnich. Poznali się jednak dopiero w 1960 roku w pensjonacie w Haarlemie. Oboje niedawno przybyli do Holandii łodzią z rodzinami jako „nowi przybysze”. Moja matka postawiła stopę w Amsterdamie w lutym 1958 roku, gdzie w balerinkach stawiła czoła pierwszym opadom śniegu.
Moja matka, ciotka i babcia mieszkały w tym samym pensjonacie co brat mojego ojca i jego rodzina. Mój ojciec, który pracował w transporcie morskim, zatrzymywał się tam za każdym razem, gdy był w Holandii. Marzenie mojej matki o emigracji do Ameryki, coś, co widziała u wielu przyjaciół z Indii w tamtym czasie, rozwiało się jak śnieg w słońcu, gdy go poznała.
Nastąpił okres intensywnej korespondencji zagranicznej. Cienkie, niebieskie kartki wypełnione listami z egzotycznych portów, od Kalkuty i Basry po Montevideo i Buenos Aires, ale także pocztówką z pozdrowieniami z Marsylii. Z kolei moja matka, korzystając z rozkładów rejsów Służby Morskiej, dbała o to, by list czekał na ojca w każdym porcie, który odwiedzał. Często trwało to miesiącami, aż do ponownego rozpoczęcia jego kilkutygodniowego urlopu w Holandii.
Pobrali się w 1962 roku, a kiedy w 1964 roku urodził się mój najstarszy brat, ojciec postanowił poszukać pracy na lądzie. Podczas gdy rodzina się powiększała – byłem najmłodszy z czwórki rodzeństwa – żądza podróży nigdy nie osłabła. Każdego lata wyruszaliśmy na cztery do sześciu tygodni zapakowanym samochodem do Hiszpanii lub Francji, ale zawsze z objazdem: przez Schwarzwald, szwajcarskie góry lub północne Włochy. Moi rodzice – na zdjęciu z 1978 roku w Playa de Aro w Hiszpanii – wiedzieli lepiej niż ktokolwiek inny, że liczy się nie cel, ale podróż.
nrc.nl